Byliśmy na powietrzu. Wolnym i swieżym. Ze trzy dni. Było nam zimno i docenialiśmy każdą ciepłą kapkę słońca. Wtedy to praliśmy skarpetki na burcie i pruliśmy pontonem przez lodowatą ciesninę by móc jeszcze raz spojrzeć w smutne oczy małej syrenki. Taplaliśmy się w słodkiej coca coli na syryjskim wełnianym dywanie i słuchaliśmy muzyki tego, co ma w duszy małe miasteczka. W mieście rowerów woziliśmy nasze psy w koszykach. Rozmawialiśmy o marihuanie. Jedliśmy pizzę w zimowej kurtce i czapce. Podglądaliśmy dziewczyny kąpiące się w zatoce i grzejące w saunie. Na przemian. Na polterabent. Kopaliśmy w skupieniu piłkę na trawniku poza horyzont i w sercu dzielnicy z Bliskiego Wschodu po zmroku.
Wieczorami śpiewaliśmy o ostatnich świętach z Goergem Michael’em i snieżynkami. Grzaliśmy ręce nad beczką z ogniem. Na dobranoc wodziliśmy wzrokiem za szatańsko bujającą się lampa naftową.
Byliśmy na powietrzu pod otwartym niebem.