Pieskie życie na swieżym powietrzu. Dog’s life out in the open. Friluftsliv.

Byliśmy na powietrzu. Wolnym i swieżym. Ze trzy dni. Było nam zimno i docenialiśmy każdą ciepłą kapkę słońca. Wtedy to praliśmy skarpetki na burcie i pruliśmy pontonem przez lodowatą ciesninę by móc jeszcze raz spojrzeć w smutne oczy małej syrenki. Taplaliśmy się w słodkiej coca coli na syryjskim wełnianym dywanie i słuchaliśmy muzyki tego, co ma w duszy małe miasteczka. W mieście rowerów woziliśmy nasze psy w koszykach. Rozmawialiśmy o marihuanie. Jedliśmy pizzę w zimowej kurtce i czapce. Podglądaliśmy dziewczyny kąpiące się w zatoce i grzejące w saunie. Na przemian. Na polterabent. Kopaliśmy w skupieniu piłkę na trawniku poza horyzont i w sercu dzielnicy z Bliskiego Wschodu po zmroku.

Wieczorami śpiewaliśmy o ostatnich świętach z Goergem Michael’em i snieżynkami. Grzaliśmy ręce nad beczką z ogniem. Na dobranoc wodziliśmy wzrokiem za szatańsko bujającą się lampa naftową.

Byliśmy na powietrzu pod otwartym niebem.

Home with 40 years long history

Teakowe deski i listewki naszego domu widziały wiele ludzkich historii na kilku zimnych i kilku gorących morzach. Od Singapuru przez Floride, Maryland, Holandie, Wlochy po Danie. Jeden i ten sam statek defininiowal sposób bycia i życia każdego z jego wlascicieli, a było nas sporo. ”People bahave differently in different spaces” Ilse Crawford. Czy znaczy to, że my – wlasciciele Grand Banska 42 #546 – mamy ze sobą cos wspólnego? Czy mieszkanie na tym samym statku ukształtowalo nas w podobny sposób, czy podobnie patrzymy na świat ? Unconciously.

The sea is just in front

Lato na statku choć na finiszu, jeszcze trwa. Neptun buja nas na wodzie od pierwszych dni lipca, kiedy to udało się sprawnie i bez niespodzianek zwodować bestię. Po dłużącym się i pracowitym zimowaniu powoli oswajamy na nowo niewielką przestrzeń – już jako dom a nie tylko wakacyjną przygodę. Going slowly and using the senses. Drewniane stare wnętrze, historia w każdej rzeczy, cisza w mieście, głośny tupot małych psich łapek na laminacie , długie wieczorne cienie, ciepło przedpołudniowego słońca i rześkie poranki, zejście na dziki ląd po trapie, rutynowe doglądanie cum przed silnymi wiatrami, zbieranie ostatnich pomidorów z krzaczka, wieczorne szycie plandek na maszynie i nauka pływania na rufie. Making a normal special.

A z drugiej strony elektrycznie podgrzewane prześcieradło bo ziąb i wilgoć, za niski stół na europejskie dlugie nogi, kondensacja na szybach, a i bywa, że duszący zapach spod ekstrawaganckiej spalarni śmieci i jeszcze ta cholerna nie-energooszczędność.

rozmowy telefoniczne

Jest maj, twój telefon siedzi znudzony w kieszeni kiedy ty pedałujesz do roboty. A że telefon z natury lubi gadać, to i chętnie wykorzystuje wszelkie chwile twojej nieuwagi by wydzwaniać po świecie.

Komorkowiec wybiera przypadkowy numer. Dzwoni. Numer zajęty. Kilka godzin później dochodzą Twojego ucha dobrze znane nutki Preludium, podczas gdy ten sam numer wyświetla się na ekranie telefonu. Zaciekawiony, odbierasz. “Dzwonileś ?” pyta znajomy glos zza morza. Myślisz szybko. “A tak, tak! Jasne, że dzwoniłem! Cześć! Może wybierzemy się na rejs we wrześniu ?”

No to sie wybraliśmy 🙂

 

 

Chopin na Anholt

W malym szwedzkim porcie rybackim Klagshamn spotkalismy chlopakow z Busy Lizzy. Dwa dni pozniej zaokretowalismy sie na blekitnej jednostce i poplynelismy razem na polnoc. Kierunek Anholt! Na wyspie nawiazalismy przyjazn polsko-niemiecka z plynacymi na Islandie studentami z Kiloni. Jeden z przystojnych mlodych zeglarzy gral Chopina na akordeonie, my plasalismy niczym w transie. Znajomosc uwienczylismy partyjka frisby po ciemku. Trudno okreslic, ktory narod wygral. Siniakow nabawilismy sie za to bez liku. Rejs zakonczyl sie w Kopenhadze – uroczysta rozgrywka w ping ponga na Blågårds Plads.

ekspresowe wakacje: 10kn

W piatkowy wieczor spieniezylismy Przecinka (lat 16, cztery kola, silnik 1.0, produkcja japonska). To smutne (i szczesliwe zarazem) wydarzenie opoznilo nasze wyplyniecie o 12h, skrocilo wakacje o 25% i umozliwilo wypranie zeleglych 30kg brudnych ciuchow *. Mimo czystych dzinsow, bilans morskich mil w sobotni poranek wygladal malo optymistycznie. 40Nm w jedna strone i 8B w porywach.

Tego samego dnia pławy na przejściu Helsingør-Helsingborg plawily się poziomo na północ, a my przekroczyliśmy prędkość 10kn w drodze do Molle na Kategacie. W towarzystwie równie prędkich morświnów.

Co to Mölle ?

Mölle to XIX-wieczny resort na polwyspie Kulla. Dziś mieszka tu ok. 700 osób. W drugiej połowie XIX wieku Mölle znane bylo jako centrum erotycznej rozrywki, a szczegolnie koedukacyjnych łaźni i kąpielisk. Goście skuszeni taką skandaliczną ofertą zjeżdżali tu z całej Szwecji, a także różnych części Europy. Aż do pierwszej wojny światowej pociąg z Berlina do Mölle kursowal regularnie raz w tygodniu.

Na pamiatke tamtych rozwiązłych czasów, znaleźć można dziś w Mölle wykuty w skale, publiczny basen z lazurową wodą i widokiem na ocean… Polecamy 😉

Mala ciekawostka (dla stalych czytelnikow) z porwistej drogi powrotnej. Jak Oresund dlugi, scigalismy sie z Faurby 36. Byla walka, bylo blisko, przegralismy minimalnie… My na marszowym ożeglowaniu, on na genule 😉

*Tyciuteńcy juz czwarty rok piorą się na miescie bądz zwoża swe brudy do mariny, by tam korzystać ze swoich ulubionych klubowych amerykanskich pralek (bo życie w Kopenhadze jest troche jak życie studenta…).

Mandø znaczy wyspa ludzi

Predkosc 110km/h, na autostradzie, w drodze nad morze polnocne. Zwialo nam z pokladu auta dwa kajaki wraz z bagaznikiem. Kajaki stanely deba w powietrzu (przyuwazone w bocznym lusterku), wyhamowaly swa potezna powierzchnia i opadly swobodnie na srodek, napakowanej wracajacymi z wakacji niemieckimi rodzinami, autostrady. Potencjalne ofiary latajacych kajakow ominely beztrosko przeszkode i pojechaly dalej na zachod. A i kajaki, co sprawdzono dnia nastepnego, wody nie ciagna. Wszyscy cali! W takiej to radosnej atmosferze rozpoczelismy kolejne ekspresowe wakacje.

Na poczatek (tuz po zaladowaniu kajakow raz jeszcze i nieplanowanym odwiedzeniu sklepu z tasmami do mocowania) zrealizowalismy nasz ludzki plan zobaczenia wymarzonego domu, czyli Grand Banksa 42. Jeden z nich czekal na nas na koncu keji w marinie Egernsund. Rzucilismy wprawnym okiem i zgodnie uznalismy, ze to ten, ale nie ten dokladnie. Taki wlasnie ma byc ten nasz dom, tyle ze w bardziej doslownie “idealnym” stanie. Lakier ma na statku wysokosc stojaca – zgrubsza wszedzie, taras na gornym deku zdaje sie dawac rade na kolezenskie grille i psie wylegiwania, a mozliwosc przyrzadzania hamburgerow z widokiem na wszystko znad kambuza – to nie najgorsza wartosc dodana (do codziennosci).

W drugiej kolejności zrealizowaliśmy marzenie pluszowego Misia Polarnego “o foczkach z Mandø”. Jest taka wyspa na morzu północnym (co przez 12h dziennie przypomina bardziej osuch nie wyspę) gdzie wylegują sie foki. Wbrew swej nazwie, ludzi na wyspie jest niewielu i dobrze, bo mało wyrozumiali dla dzikich kempingowców. Fok jest za to podobno sporo, ale dojeżdża sie do nich (długo) traktorem. Nasze doświadczenie w pływach jest niewielkie a przekora ogromna, wybraliśmy wiec kajaki na transport. Woda “niespodziewanie” opadła i jedyne co udalo nam sie ostatecznie ustalić to, że zarówno foki jak i kajakarze nie mają na Mandø lekko. Nam i polarnemu udalo sie umknac przed niska woda i ujsc z zyciem. Niestety, jedynej napotkanej przez nas w te wakacje foce poszlo troszke gorzej. Misiek zawiedzony.

miedzy warsztatem a warsztatem

Przeskoczywszy z pokladu samolotu na poklad Big Wigwama weekend rozpoczeto. Kopenhaskie lotnisko jest tuz nad woda i latwo transferowac sie w Sund pod zaglami, bez angazowania kompromisow: metra, roweru, taksowki. A skad samolot? Z architektonicznego nieba czyli wydzialu arch na TUDelft. Warsztaty “ThinkingSkins” zakonczyly sie sukcesem, choc warto pamietac (a latwo zapomniec), ze warsztaty z natury rzeczy sa powierzchowne i swiata sie na nich nie zmienia. Za to konferencja Unobtainium 9, a szczegolnie jej blok o materialach transparentnych w projektowaniu fasad, byl strzalem w 10tke. Wyklad o “responsive” polimerch z Eindhoven – powalil na kolana.

Jest taka bojka na Sundzie, gdzies w okolicach wyspy Saltholm, gdzie wszyscy klubowicze “danske sailing union” moga przycupnac na chwile lub dwie. To nie pierwszy raz, kiedy z niej korzystamy, ale pierwszy, kiedy nastepnego dnia porzucamy jacht i osiagamy wyspe pontonem. Wyspa Salthom (zwana wyspa krow, wyspa mew itp.) lezy gdzies w polowie drogi z Kopenhagi do Malmo. Jest tam kilka pozornie opuszczonych chatek, duzo bydla, jeszcze wiecej bohaterow filmow Hichtkocka, i generalnie – naciapane skalistymi  mieliznami.

W drodze na skoki RedBulla z dachu opery (nuda jak co roku) wypatrzylismy na wodzie kumpla Lakiera z roboty, Marco italiano, jego zone Sylvie, ich psa Cloudy co na widok zagla wpada w delirie, i ich “nowy” tygodniowy jacht Molly. Lakier pomagal wybierac.

Dalej bylo juz tylko towarzysko.

Weekend zakonczyl sie zaplataniem samolotu w wanty i wzniesieniem zdrowka Hello Sailor. Do milego za tydzien! Wtedy to Lakier wroci (albo nie wroci) ze swoich warsztatow w Berlinie.